Najnowszy numer Gospodyni już w sprzedaży:)   




Jak zmieniły obyczaj Powrót do listy

Może nie wszyscy lubiliśmy w szkole historię. Ale kiedy rzecz dotyczy historii naszej wsi, wspólnoty czy rodziny, emocje często zmieniają znak na plus. Iluż z nas podczas rodzinnych uroczystości z lubością przegląda albumy ze zdjęciami czy spisywane przez mamę lub babcię kroniki. Otwiera się wtedy nagle w naszych głowach kufer ze wspomnieniami. „Gospodyni” też postanowiła zacząć do nich sięgać. Chcemy odnajdywać ludzi i miejsca, o których pisano lata temu.

 

Nasz magazyn niebawem skończy 60 lat. Ten diamentowy jubileusz zainspirował nas do poszukiwań. Wertowanie setek stron archiwalnych numerów magazynu odkryło przed nami świat, który dziś żyje właściwie wyłącznie we wspomnieniach naszych Czytelniczek. Ten świat, choć osadzony w niełatwych dla nas czasach, jednak mienił się kolorami. Dlatego chcieliśmy do niego zajrzeć. Odszukać miejsca i ludzi, którzy stali się bohaterami reportaży sprzed kilkudziesięciu lat. To się udało. Miejsca, choć trochę odmienione, istnieją. Bohaterowie – dożywają sędziwych lat, a ci, którzy już odeszli, żyją ciągle w pamięci młodszych pokoleń. Nasze poszukiwania zaprowadziły nas do małej wsi w Świętokrzyskiem. Dębska Wola i jej mieszkańcy stali się w 1979 roku głównymi bohaterami reportażu pod tytułem „Jak zmienić obyczaj?” autorstwa Jadwigi Kuźnickiej- Kucharz. Jaki obyczaj? Reporterka „Gospodyni” w obszernym materiale wzięła się za bary z problemem pijaństwa. W materiale pojawia się kilka polskich wsi z końca lat 70. ubiegłego wieku. Mieszkańcy jednych padają ofiarą nałogu, innych – są przykładem gospodarności i wstrzemięźliwości.

Nie taka ostatnia

Dębska Wola, z woli autorki, na łamach zaistniała jako niechlubny przykład. Dawać go mieli ponoć dębscy mężczyźni. W przeciwieństwie do nich miejscowe kobiety sportretowane zostały jako rozsądne, dojrzałe, przewidujące i zaradne. Pojechaliśmy tam i spotkaliśmy się z córkami, sąsiadkami, synowymi bohaterów reportażu. Punktem wyjścia do rozmowy był tekst sprzed czterdziestu lat. Czytając go, odkrywaliśmy nowe karty historii Dębskiej Woli. Nie wstydliwej, lecz ciekawej, zaskakującej i chlubnej. Przyglądaliśmy się problemom polskiej wsi dawniej i dziś. Poczytajcie.

„W sklepie spożywczym w Dębskiej Woli, w gminie Morawica w zwykły dzień asortyment towarów nie jest zbyt bogaty. Poza chlebem i dwoma gatunkami sera są konserwy rybne, dżemy, paczkowane ciastka i... alkohol. Właśnie przy ladzie kierownik sklepu handryczy się z mocno podpitym klientem żądającym pół litra. Tuż za sklepem, w zaniedbanym sadzie, grupka mężczyzn popija piwo...”.

 – To tu, za stodołą! Zaraz, nie, to przecież, Maria, w twoim starym domu! W 1979? No jasne! Tam był kiedyś sklep. Sprzedawał Józef Biesaga? To był mąż mojej kuzynki. A sad – to przecież Maria, twój sad dzisiejszy musiał być! – przypominają panie swojej koleżance Marii Żebrowskiej, od urodzenia mieszkance Dębskiej Woli, od lat – aktywnej na wielu polach społeczniczce. Zaskakują ją tą wiedzą, bo Maria zamieszkała w tym domu w latach 80. ubiegłego wieku.

Dalej mowa jest o sporych ilościach sprzedawanych we wsi butelek wódki. Natychmiast słyszę głosy, w tym sołtysa wsi, że przecież walające się butelki to także te, które ludzie wyrzucali z przejeżdżających przez wieś samochodów. Zastanawiamy się jednak, czy nie wydarzyło się we wsi coś szczególnego, że w ciągu roku kilkukrotnie skoczył utarg z alkoholu w kilku sklepach w okolicy.

– Kołchoz tu był, chłopy pensje brały, to może dlatego? Duża spółdzielnia produkcyjna też, a jeden sklep tylko był – tłumaczą rozmówczynie.

Butelkę odnosi kobieta

 Padają nazwiska sprzedawców. Panie potrzebują kilku sekund, żeby ustalić, kto był czyim szwagrem, kuzynem sąsiadki, bratem stryjecznym teściowej. Nagle stare domy, ogrody, sady, kawałki pola czy drogi zyskują nową historię. W tekście sporo o alkoholu, ale też wzmianka o tym, że komunistyczne państwo nad wyraz dobrze wywiązywało się z dostarczania go do geesowskich sklepów. Nad słabością mężczyzn, jak podkreśla autorka przytaczanego reportażu, górowała zaradność kobiet. To kobiety dostrzegają problem i szukają jego przyczyn „...Po pełną butelkę przychodzi mężczyzna, pustą odnosi kobieta (...)

– Niepokoi to, że coraz częściej sięgają po butelkę młodzi (...) Przyczyn na pewo jest wiele. Po pierwsze młodzież odchodzi do pracy poza gospodarstwo i ma własne pieniądze, których nie potrafi wydać. A tak naprawdę to w naszej wsi młodzi nie mają gdzie pójść, nie ma klubu, świetlicy, a wódka jest pod ręką... – mówi radna gminna Helena Szelestowa z Dębskiej Woli”.

Ten fragment reportażu otwiera w naszych rozmówczyniach furtkę do rzeki wspomnień.

 – Halina Szelestowa! To założycielka i szefowa zespołu śpiewaczego w Dębskiej Woli, naszych „Wolanecek”! Przyjechała tu po wojnie z Kielc. O, to ona na zdjęciu, 1971 rok, na „Dymarkach Świętokrzyskich” w Nowej Słupii. W tych naszych zapaskach pasiastych – cieszy się Maria Żebrowska, pokazując zdjęcie.

Pani Maria była po śmierci Szelestowej przez 28 lat kierowniczką zespołu. A Halina Szelestowa to prawdziwa legenda. Panie przypominają, że pisała teksty, układała melodie. Z nią „Wolanecki” zdobywały liczne nagrody i jeździły po całej Polsce, ale i Europie – były na Liwtie i Ukrainie. Rzeczywiście, wspomina o niej także autorka tekstu, pisząc o niszczejącej już w latach 70. ubiegłego wieku miejscowej świetlicy: „Ten obszerny budynek kiedyś mieścił salę widowiskową, tu miał siedzibę jeden z najlepszych zespołów ludowych Kielecczyzny, w którym śpiewały Felicja Gajdowa i Helena Szelestowa”.

Jak wynieśli kapliczkę

Panie od razu kontrują, że popadająca w ruinę świetlica, do dziś stojąca na posesji Marii, to efekt zaniedbań ówczesnych władz, w tym naczelnika gminy.

– Przecież myśmy ją budowali sami, kobiety nawet znosiły cegłę i kamień, dźwigały po kilkadziesiąt kilogramów! Tam była świetlica gromadzka, kino nawet. Zespół miał sporą salę na piętrze. To nieprawda, że nie było rąk do pracy we wsi – mówią panie.

Wspominają wydarzenia, od których robiło się jaśniej w tamtej szarej rzeczywistości i nie godzą się z tym, że wtedy było gorzej. Choć ich losy czasem wyznaczał też bohater reportażu – alkohol. Ale nie ten pity przez mieszkańców. Maria Żebrowska straciła w wypadku spowodowanym przez pijanego kierowcę nastoletniego syna. Śmierć to rzecz nieobca także koleżankom Marii – Halina też straciła syna, kilka innych jako wczesne wdowy wychowywało po kilkoro dzieci. Dziś potrafią o tym mówić bez pretensji do losu, z pogodą i przypominają fakty, z których wieś może być tylko dumna.

– Mamy prawie stuletnią straż i są na to dokumenty. A jak nasi wyjeżdżali kilkadziesiąt lat temu do pożaru, to mówili o nich: „Wilki z Dębskiej Woli przyjechały!” – wspominają.

Maria Żebrowska już nie śpiewa w „Wolaneckach”, ale jest solistką. Śpiewa gwarą kołysanki i pieśni związane z regionem. Jeździ po festiwalach i przywozi nagrody, w tym także te imienia Heleny Szelestowej z Buska-Zdroju. Między jej medalami jest i ten, który przyznano kiedyś jej mamie. To jeden z pierwszych w Polsce „Order Serca Matkom Wsi”. Jest pewna, że pisano o tym w „Gospodyni”. We wsi mieszkał kiedyś ludowy rzeźbiarz, ale dębszczanki mają w swoich szeregach i dziś rzeźbiarkę i do tego poetkę – Dorotę. Dębska Wola jest niezwykle oryginalna z jeszcze kilku powodów. We wsi nie było kościoła – trzeba było chodzić do Brzezin prawie 10 kilometrów. W 1974 roku do wioski sprowadzono zabytkową drewnianą kapliczkę – zabytek klasy „0”. Ale mieściła raptem promil wiernych, więc mieszkańcy wpadli na oryginalny pomysł. Pod nieobecność księdza – zamierzoną, by nie wzbudzać podejrzeń komunistycznych władz – w ciągu dwóch tygodni obudowali kapliczkę, wznosząc wokół niej mury nowego kościoła. Kiedy stanął, kapliczkę z niego wynieśli. Księdzu władze wyznaczyły 300 000 zł kary, z której jakoś udało mu się wywinąć. Dziś we wsi stoi i kościół, i zabytkowa kapliczka, a wieś wciąż ma szczęście do oryginalnych proboszczów. Obecny, ks. Henryk Terpiński, jest urodzonym budowniczym i restauratorem, ale w wolnych chwilach też rzeźbi, maluje, pisze wiersze. Albo haftuje. Sztandar ochotniczej straży to jego dzieło od początku do końca, ale jak się okazuje, niejedyne.

– Wyhaftował wszystkie feretrony w kościele. A ludzie myśleli, że to zakonnice zrobiły. Sztandar haftował dobry rok. Fajny ksiądz, taki do tańca, i do różańca. On nas nawrócił, ludziom chce się teraz być co niedzielę w kościele – mówią jak o dobrym przyjacielu.

 Karolina Kasperek

Galeria zdjęć