Najnowszy numer Gospodyni już w sprzedaży:)   




SZLAKIEM ZABÓJCZYCH POMYŁEK Powrót do listy

Spotkania z nimi mogą wywołać dreszcz strachu. Przyczyną nie jest sam widok budowli, ale wypadki, jakie miały tu miejsce. Ich echo pobrzmiewa do dziś  w legendach snutych zarówno przez miejscowych, jak i przewodników. Czy kryją się za nimi prawdziwe zdarzenia?

 

Opowieści o widmach nawiedzających dawne włości nie są, jak zwykło się mówić, specjalnością tylko Anglików czy Szkotów, dla których punktem honoru jest posiadanie rodowej zjawy. Liczne widma zasiedlają też stare zamczyska, zamki i pałace w naszym kraju. Większość opowieści o upiornych wędrowcach to wytwór naszej fantazji, ale są i takie, które opisują wypadki, które wydarzyły się naprawdę w danym miejscu. Zapuśćmy ciekawskie oko w dwa miejsca, wprawdzie od siebie odległe, niemniej złączone podobną tragiczną pomyłką, w wyniku której zmarły dwie kobiety. Jak głosi legenda, wracają tam jako duchy.

Ofiara mężowskiej zemsty

 Pierwszym przystankiem na naszym „zabójczym szlaku” jest Liw, miejscowość przy trasie E 637 z Warszawy do Węgrowa. Ten, kto odwiedza Liw jako turysta, zazwyczaj kieruje swe kroki do zamku szczycącego się wielowiekowym życiorysem. Przed tysiącem lat stał tu drewniany gródek strzegący granic państwa przed Rusinami i Jaćwingami, których ataki na gród wymagały konstrukcji trwalszej. Toteż piastowski książę Mazowsza Janusz I zamienił swój gród na kamienną warownię, otoczoną fosą, ze zwodzonym mostem. Umocnili ją następcy księcia. Jednak ta solidna budowla stała się ofiarą wojsk króla Szwecji. Z pożogi ocalała jedynie wieża i część murów. Nas interesują dzieje zamku związanego z dramatem kobiety, którego potwierdzenie znajdziemy w zapiskach z epoki.

Za panowania króla Jana III Sobieskiego odbudowanym Liwem gospodarował kasztelan Marcin Kuczyński. Jego małżonką była Ludwika z Szujskich Kuczyńska, niewiasta, jak pokazuje portret, wątpliwej urody. Kasztelan obsypywał ją klejnotami. To, że stroił żonę, dowodziło jego majętności. Po pewnym czasie zauważył jednak, że wiele klejnotów zniknęło. Wzbudziło to w kasztelanie podejrzenie, iż Ludwika je sprzedaje, ażeby utrzymywać młodego kochanka. Na to dumny pan nie mógł pozwolić! Żona nie potrafiła wyjaśnić, co się stało z mężowskimi darami. Rozsierdzony Kuczyński, korzystając z ówczesnego prawa, które cudzołóstwo uważało za zbrodnię, nakazał zamknąć żonę w wieży. Dał jej szansę uniknięcia śmierci, dopuścił tzw. sąd boży, będący próbą niewinności. Ludwika miała przez jedną noc przewiercić palcem na wylot cegłę! Było to niewykonalne zadanie. Zapadł wyrok: śmierć przez ścięcie. O poranku kat dokonał dzieła.

Jeszcze przed pogrzebem Ludwiki straszliwa prawda wyszła na jaw. Klejnoty odnalazły się w gnieździe sroki na drzewie przy murach. Ptaszysko wykradało przez okna komnaty błyszczące precjoza, którymi ozdabiało swoje gniazdo.

Pośród służby rozniosła się pogłoska, że po pogrzebie ukazała się kasztelanowi płacząca zjawa żony w swoim żółtym szalu. Opowieści miejscowych mówią, że Kuczyński oszalał i skoczył z wieży. Niektórzy dodawali szeptem, iż tak naprawdę zepchnął go stamtąd duch zabitej. Tyle legenda.

Pamiętając o tragicznych losach pani tego zamku, warto go odwiedzić również z innego powodu. Stanowi ciekawostkę dla miłośników przeszłości, prezentując bogatą kolekcję dawnego oręża oraz sarmackich portretów. A jest co oglądać! Wzrok przykuwa portret najbardziej intrygujący. Przedstawia kobietę o srogim, elektryzującym spojrzeniu, której ramiona spowija żółty szal. To ofiara tragicznej pomyłki, kasztelanowa Ludwika, duch tego miejsca.

Ciekawy jest też wojenny los liwskiego zameczku. Hitlerowcy umieścili go na liście polskich zabytków, które należy zburzyć. Zainterweniował jednak w tej sprawie miłośnik historii Otto Warpechowski. Okłamał niemieckie władze, iż zamek wznieśli Krzyżacy, dlatego nie wolno go zniszczyć, tylko trzeba odremontować. Dzięki sprytowi budowla przetrwała. Warpechowski okazał się polskim patriotą, wstąpił do polskiej armii i zginął pod koniec wojny.

Opuszczając Liw, warto wpaść do niedalekiego Węgrowa, gdzie znajduje się słynne lustro Jana Twardowskiego, uważanego w swojej epoce za czarnoksiężnika. Na prośbę króla Zygmunta Augusta miał on wywołać ducha ukochanej żony władcy – Barbary Radziwiłłówny. W tym celu użył podobno tego właśnie tajemniczego lustra. Dziś można się w nim przejrzeć, tylko uwaga, niezbyt długo, żeby nie ujrzeć postaci diabła. Legendy bywają złowieszcze…

Tragiczny żart hrabiny

Oderwijmy wzrok od magicznego lustra i przenieśmy się w miejsce bardziej bezpieczne – na zielone, piękne Podkarpacie do wsi Werynia, niemal przytulonej do miasta Kolbuszowa. Niegdyś była własnością znanego w Rzeczypospolitej rodu Tyszkiewiczów herbu Leliwa. Aż do końca XIX wieku zamieszkiwali oni drewniany modrzewiowy dwór. Potem na jego miejscu zbudowano pałacyk w stylu secesyjnym, otoczony bujnym ogrodem. Dziś gospodarzem starannie odnowionego obiektu jest Uniwersytet Rzeszowski.

Nas jednak interesują czasy, kiedy stał tu ów dwór z modrzewia. Konkretnie grudzień roku 1811. Wówczas mieszkał w Weryni poseł na Sejm Wielki, rotmistrz petyhorski Jerzy Tyszkiewicz z żoną Franciszką Łucją z domu Lubomirską (jej biologicznym ojcem był król Stanisław August) i szóstką dzieci. Ulubieńcem Franciszki był jej najstarszy syn, piętnastoletni Wincenty. Na jego życiu zaciążyła jednak sprowadzona zza granicy myśliwska dubeltówka – prezent od matki. Któregoś z grudniowych dni ruszył polować na wilki. Wieczorem wrócił do domu i położył się spać. Tego dnia hrabina gościła u sąsiadów, skąd wróciła późną nocą. Chciała zażartować z syna, więc przebrała się za zbója i podeszła pod okno sypialni Wincentego. To, co się stało, opisał ówczesny pamiętnikarz Tadeusz Chamski. Hrabina „(…) przebrana po męsku włazi na okno rozespanego chłopca z ogromną maczugą w ręce, wybija szyby (…) udaje rozbójnika. Młodzieniec się raptem budzi bezprzytomny, zrywa się z łóżka… Pyta: Kto tam? Raz, drugi, trzeci. Matka nic nie odpowiada, tylko trzaska w okno… wyłamuje okiennicę i włazi oknem do pokoju (…)”. Przerażony chłopiec strzelił w napastnika z dubeltówki. Kula trafiła hrabinę prosto w serce. Jej żart okazał się brzemienny w skutki, bo do końca życia dręczyło Wincentego jego matkobójstwo. I choć ten rozumny i odważny człowiek uczynił wiele dobrego dla kraju, prześladowały go stany depresyjne. Echo grudniowych wydarzeń towarzyszyło wszystkim członkom rodu Tyszkiewiczów, którzy mieszkali w modrzewiowym dworze, a potem w pałacu. Postać hrabiny Franciszki przeszła do legendy mówiącej o tym, że nocami po weryńskich włościach snuje się jej widmo. Dziś pięknie odnowiony, pogodny pałacyk budzi raczej przyjemne odczucia. Kto nie zna historii tego miejsca, gotów uwierzyć, że nie mogło się tu dziać nic złego.

Po raczej ponurej opowieści opuszczamy Werynię, wędrując do Kolbuszowej. Czeka na nas tu niespodzianka. Płynąca przez miasto rzeczka o nazwie Nil. Fotka na moście z tablicą „Rzeka Nil” może być gratką z podróży po Polsce. Ale w odróżnieniu od swego potężnego egipskiego imiennika, tę wąską rzekę w Kolbuszowej można nawet przeskoczyć. Przy okazji warto też zwiedzić kolbuszowski skansen. Zgromadzono tu dziesiątki dawnych wiejskich chat i innych starych budowli. Najciekawszą jest drewniany kościółek, ciekawe dzieło wiejskiej snycerki, przeniesiono go tutaj z pobliskiego Cmolasu.

Możemy też wpaść do Baranowa Sandomierskiego, od którego dzieli nas zaledwie kilkadziesiąt minut jazdy. Naprawdę warto. Zobaczymy jeden z najpiękniejszych w Polsce pałaców, niemal wierną, choć w pomniejszeniu, kopię zamku na Wawelu z finezyjnymi krużgankami i wspaniałymi, iście królewskimi komnatami. Zaś z Baranowa tylko krok do niezwykłego miasta – Sandomierza. Ale to już temat na inną, dłuższą opowieść.

Autor: Zuzanna Śliwa 

Artykuł pochodzi z Gospodyni nr 6/2020

Galeria zdjęć