Najnowszy numer Gospodyni już w sprzedaży:)   




Jestem podkarpacką nacjonalistką Powrót do listy

W pierwszej chwili może się wydawać, że mocny, dźwięczny głos odziedziczyła po ojcu pochodzącym z Togo. Ale ona wie, że po babci. Po tej, o której szeptano, że jest Ukrainką. A ona mówi o tym głośno i tak samo mocno jak babcia śpiewa łemkowskie ludowe pieśni. Tu, na Podkarpaciu, zapuściła korzenie. Od dekady jest dyrektorem Uniwersytetu Ludowego Rzemiosła Artystycznego w Woli Sękowej. Uratowała go. Ludzie są jej wdzięczni.

Kilkadziesiąt postaci wyrzeźbionych w drewnie wygląda jak rzeka. To monumentalne dzieło autorstwa rzeźbiarza Piotra Worońca o wymownym tytule „Exodus” jest symbolem wypędzenia z Bieszczad Łemków. Monika Wolańska chciała zachować o nich pamięć. Chciała, by rzeźba stanęła na jednym ze zboczy Woli Sękowej, wsi leżącej na obrzeżach Beskidu Niskiego, którą przed wojną zamieszkiwali Łemkowie. Gdy okazało się to niemożliwe, ustawiła ją na terenie uniwersytetu. Poszarzałe od słońca i wypłukane deszczem drewniane postacie wyglądają jak zjawy. Przykuwają uwagę zarówno mieszkańców, jak i turystów, przypominając o trudnej historii Bieszczad.


Kulturystka i menedżer

Czarne jak węgiel oczy Moniki skrzą się, gdy wchodzi do pracowni ceramicznej swojego uniwersytetu. Tak o nim mówi, choć dyrektorem została trochę z przypadku, a może raczej dlatego, że nie do końca zdawała sobie sprawę, z czym to się wiąże. Zrobiła to z potrzeby serca. Nie kalkulowała.

– Objęłam kierownictwo na uniwersytecie jako świeżo upieczona absolwentka studiów plastycznych, nie mając pojęcia o zarządzaniu. Największym sukcesem było przeniesienie placówki do nowej siedziby przy zachowaniu ciągłości kursów. Udało się naszemu zespołowi wyciągnąć uniwersytet z poważnego kryzysu finansowego, choć ten proces nadal trwa – mówi z dumą Monika Wolańska, której w ciągu dekady udało się podwoić liczbę słuchaczy uniwersytetu. W lipcu po dwóch latach nauki aż 80 absolwentów opuściło mury tej szacownej ludowej uczelni.  

Wolańska powoli rozwija skrzydła.  Jej działanie dostrzegła w 2013 roku radiowa Trójka i przyznała jej tytuł „Kulturystki Roku” w plebiscycie Radiowego Domu Kultury. A w tym roku zdobyła nominację do tytułu Menedżera Roku województwa podkarpackiego. Przegrała jedynie z wójtem gminy Tryńcza Ryszardem Jędruchem.

Monika przyznaje, że nie byłoby to możliwe, gdyby nie ludzie, którzy ją otaczają. Dlatego za swój największy sukces uznaje stworzenie zespołu, na który zawsze może liczyć.

To z nimi małymi krokami stara się uatrakcyjnić program kursów i warsztatów oraz wyposażyć pracownię w materiały, sprzęt i narzędzia. Stale poszerzając wachlarz zajęć. Dzięki temu w Woli Sękowej można wziąć udział m.in. w zajęciach z witrażu, sutashu czy wyszkolić się na zduna.

– Warsztaty z budowania pieców ruszyły pełną parą. Ośmiu zapaleńców i jedna zapaleńczyni pod kierunkiem zduna Janusza Wrzecionki stawia piece kuchenne. Praca wre, aż miło popatrzeć – cieszy się Monika.

Krywulka koralikami haftowana

Ten sam błysk pojawia się w oczach Moniki, gdy stoi przed publicznością i razem z zespołem „Widymo” śpiewa nieziemskim wielogłosem łemkowskie przejmujące pieśni. Ma na sobie długą, ciężką, wełnianą spódnicę w kolorze kobaltowym. Na białej bluzce iskrzą jej się czerwone haftowane ornamenty. W oko wpada naszyjnik. Misternie haftowany tysiącem szklanych drobnych jak mak koralików. Większość z nich jest czerwona. A między nimi są i żółte, i niebieskie, i pomarańczowe, i białe, i zielone. Ozdoba ma kształt koła, który opada na ramiona i jak golf zakrywa szyję. Wygląda egzotycznie – trochę jak afrykański czy meksykański, ale jest tradycyjną łemkowską biżuterią, zwaną krywulką, co w języku polskim oznacza kołnierz. Właśnie takie korale powstają w ramach zajęć uniwersytetu, który jest kontynuacją działającego od 1959 roku Uniwersytetu Ludowego we Wzdowie.

– Idea uniwersytetu ludowego wywodzi się z XIX-wiecznej skandynawskiej koncepcji Mikołaja Grundviga, przeniesionej na grunt polski m.in. przez Ignacego Solarza – wyjaśnia Monika.

I właśnie taki jest uniwersytet w Woli Sękowej. Nawiązuje do między-
wojennych tradycji szkół ludowych, w których duże znaczenie przykładano do ochrony dziedzictwa kulturowego, rozwoju osobowego i społecznego.

– Pierwsze uniwersytety ludowe przypominały trochę hippisowskie komuny. Do prowadzących zajęcia mówiło się „wujku”, „ciociu”, jak w rodzinie. My też chcemy, żeby uniwersytet był otwarty dla sąsiadów. Dlatego gdy organizujemy wernisaże, puszczamy do nich motyla, czyli kartkę z zaproszeniem, która wędruje od domu do domu. Stawiamy we wsi rzeźby, a w pobliskim Nowotańcu nasi artyści namalowali mural. Chcemy, żeby sztuka zmieniała nasze otoczenie – podkreśla Wolańska.

W tej chwili podstawą działalności uniwersytetu jest dwuletni kurs rękodzieła artystycznego. Program oparty jest na praktycznej nauce różnorodnych dziedzin rękodzieła artystycznego. Można więc popróbować swoich sił m.in. w tkactwie, hafcie, koronkarstwie, ceramice lub rzeźbie. Działają tu pracownie wikliniarska i witrażowa. Można również zmierzyć się z pisaniem ikon. A tegoroczny lipiec w Woli Sękowej odbywa się pod hasłem słomki. Zorganizowano tu bowiem Międzynarodowy Festiwal Słomkarski. W jego ramach uczestnicy kursów, szkoleń i warsztatów poznają zapomniane techniki plecionkarskie. A Monika z dyrektora staje się nauczycielką. Lubi prowadzić ceramiczne warsztaty. Patrzeć, jak kręci się garncarskie koło, a w rękach ucznia bezkształtna glina zmienia się w dzban, wazon, misę. Zajęcia będą w sali na końcu korytarza, w której ustawiono stolarskie stoły. Regały uginają się pod ciężarem kolorowych kafelków, naczyń, desek z ikonami.

Mir znaczy morze

Do sali wbiegają dwie dziewczynki. Czują się tu jak u siebie w domu. To Mira i Olga, bliźniaczki, córki Moniki. Urodziły się w uniwersytecie, bo poza pracowniami przedwojenne mury szkoły są też mieszkaniem dla rodziny Moniki.

– Dziewczynki wiedzą, że jak schodzę na dół, to znaczy, że idę do pracy. Ale czasem trudno im wytyczyć, gdzie kończy się mieszkanie, a zaczyna praca, gdy wszystko mieści się w jednym budynku – wyjaśnia Monika.

Mira i Olga na pierwszy rzut oka są podobne. Mają jednak inne temperamenty. Jedna bardziej przypomina mamę. Druga – tatę.

– Mir po ukraińsku znaczy morze. Stąd imię Mira. Ma niebieskie oczy, choć uczono mnie na biologii, że to genetycznie prawie niemożliwie. A przy tym jest jak morze, czasem spokojna, innym razem wzburzona. I kocha wodę. Jak jej tato. Olga jest jej przeciwieństwem. Trochę melancholijna i lubi ciepło – jak ja – stwierdza Monika.

Na tyłach budynku rozłożyła dziewczynkom pod drzewem swój ślubny kobierzec. To prezent od teściowej, która mieszka tysiące kilometrów od Woli Sękowej, w Kazachstanie. Stamtąd bowiem pochodzi Sasza, od czterech lat mąż Moniki. Z wykształcenia geofizyk, który nigdy nie pracował w zawodzie inżyniera, bo za bardzo ukochał muzykę i grę na gitarze. Monika i Sasza spotkali się przy okazji projektu łączącego tradycyjną muzykę huculską z eksperymentalnymi dźwiękami, realizowanego w Muzeum Narodowym w Krakowie.

– Córki mają z babciami kontakt przez internet. Moja mama mieszka w Rzeszowie. Ja pracuję całymi dniami, więc rzadko jest czas na odwiedziny – mówi trochę z żalem Monika.

Ale dziewczynki świetnie sobie z tym radzą. Wbiegają do sali, chwaląc się swoimi malunkami. I w myśl zasady Grundviga mówią do wszystkich „ciociu” i „wujku”. Ich otwartość jest pewnie wynikiem wielokulturowości, w której się wychowują.

Choć dziś Monika jest świadomą siebie kobietą, jej droga do tego stanu była kręta. Rodzina jej mamy pochodzi z podrzeszowskiej wsi. Tam u babci, tej, po której odziedziczyła głos, spędzała z mamą dzieciństwo, gdy tato, student politechniki rzeszowskiej, postanowił wrócić do Togo. Babcia śpiewała jej po cichu ukraińskie pieśni. Dziadek był organistą w tamtejszym kościele, więc dom wypełniony był muzyką. Monika zaczęła poszukiwać swoich dzwięków, korzeni, siebie. Zainteresowała się muzyką afrykańską. Ale nie poczuła z nią wiezi. I tak pewnego dnia snując się po ulicach Rzeszowa, spotkała koleżankę, która opowiedziała jej o najwspanialszej szkole na świecie – Uniwersytecie Ludowym we Wzdowie. Po dwóch latach była jego absolwentką. To ten sam, którego dziś jest dyrektorem. I tak zapuściła tu na Podkarpaciu na nowo korzenie, mówiąc o sobie, że jest podkarpacką nacjonalistką.

Dorota Słomczyńska

 

Galeria zdjęć