Najnowszy numer Gospodyni już w sprzedaży:)   




Spokojne życie w Wylanach Powrót do listy

– Dzieci bawiły się na oddalonej o kilkaset metrów, otoczonej drzewami łączce pod opieką młodziutkiej Krystyny Gajdy (dopiero po liceum). Tę łączkę udostępniła im Maria Urbanowicz, która jako kierowniczka geesowskiego Punktu Sprzedaży Pomocniczej pomaga dziecińcowi także w zakupach. Razem z dziećmi, z których najmłodsze – Lidka Celińska i Marzenka Krasuska mają zaledwie po 2,5 roczku... – to fragment artykułu „Z wizytą w dziecińcach…” z 33 wydania „Gospodyni” datowanej na 18 sierpnia 1974 roku.

Wylany to nieduża wieś – licząca zaledwie 46 gospodarstw. Prowadzi do nich od szosy łukowskiej zwykła, piaszczysta droga. Tu w Wylanach powstał w ubiegłym roku po raz pierwszy dzieciniec. Zorganizowała go Anna Ługowska, młoda przewodnicząca KGW, która rozpoczęła wówczas pierwszą swoją kadencję. Jako świeżo upieczona przewodnicząca [...] postanowiła wziąć udział w szkoleniu, jakie zorganizowano w Łukowie dla sekcji do spraw opieki nad dzieckiem, a potem zmierzyła swe siły w konkretnym działaniu” – tak o tej spokojnej wiosce leżącej w gminie Trzebieszów i pani Annie, wówczas Ługowskiej, a od 13 lat Płudowskiej, ówczesnej przewodniczącej KGW, pisała Felicja Mołdrzyk na łamach „Gospodyni” przed ponad 40 laty.

Świetlica jest – dziecińca nie mam

„Dla Wylan organizowanie dziecińca ma duże znaczenie i z tego względu, że zapobiega pożarom, które jak wiadomo bardzo często wybuchają na skutek niebezpiecznych zabaw dzieci, a tu szczególnie są niebezpieczne, bo większość zabudowań jest drewniana” – pisała przed laty „Gospodyni”.

Dziś w Wylanach drewniane domy zastąpiły murowane. Poza tym jednak współczesne Wylany niewiele się różnią od tych sprzed lat. Domów w nich, tak jak wówczas – 46, z tym że obecnie kilka z nich stoi pustych. Starsi mieszkańcy poumierali, a młodzi nie chcieli tu zostać. Szukają pracy i szczęścia za granicą. Ci, co zostali, żyją z pracy w pobliskiej pieczarkarni lub w zakładach mięsnych w Wierzejkach. A rolnictwem zajmuje się zaledwie paru gospodarzy. W Wylanach nie ma szkoły. Nie ma też przedszkola. Sercem wsi jest – jak przed laty – świetlica. Kluczami do niej zawiaduje Magdalena Goławska, żona sołtysa.

– Jest u nas około trzydzieścioro dzieci w wieku przedszkolnym i szkolnym. Większość z nich uczęszcza do pobliskiego zespołu szkół w Trzebieszowie. Po lekcjach spotykają się w domach. Każdy ma w przydomowym ogródku plac zabaw. Ogólnodostępnego nie mam. Choć przed laty pojawił się taki pomysł. Niestety, mieszkańcy nie zdecydowali się na jego budowę. Obawiali się, że poza dziećmi będą w nim urzędować niechciani dorośli. Dlatego wszystkie pieniądze z funduszu sołeckiego zainwestowaliśmy w remont świetlicy – wyjaśnia pani Magdalena.

Dzięki tym pieniądzom udało się wyposażyć świetlicę w sprzęt gastronomiczny. Jest więc zastawa na kilkadziesiąt osób. Kuchenka z piekarnikiem i ogromna, elektryczna, profesjonalna patelnia. Dzięki temu mieszkańcy chętnie urządzają tu chrzciny, komunie, a czasem również pożegnania.

Kilka razy do roku świetlica zamienia się w kaplicę. W Wielką Sobotę przyjeżdża tu ksiądz z pobliskiej parafii, by poświęcić pokarmy. Koszyczki ze święconką stawia się wówczas na długim stole ustawionym wzdłuż sali. Dwa razy w roku w wylanowskiej świetlicy odprawiana jest Msza Święta, m.in. z okazji dnia Świętego Floriana, bo to patron strażaków, a świetlica należy do miejscowej Ochotniczej Straży Pożarnej.

– W tej chwili w świetlicy trwa remont. Jedno z pomieszczeń – między salą główną a kuchnią, gdzie przed laty prowadzony był skup mleka, a później młodzież zrobiła sobie siłownię – przerabiane jest na sanitariaty. Mamy nadzieję, że dzięki temu mieszkańcy będą chętniej organizowali tu okolicznościowe imprezy – wyjaśnia pani Magda.

Biały niewysoki budynek świetlicy z wybrukowanym placem, na który – zwłaszcza latem – cień rzucają leciwe strzeliste drzewa, to serce Wylan. A kominek, którym ogrzewa się wnętrze, i firanki zawieszone w oknach sprawiają, że można się tu poczuć jak w domu. Mieszkańcy zgodnie więc twierdzą, że miło spędza się tu czas.

– Wylany to wieś spokojna. Niewiele się w niej dzieje. Ale pewnego roku zorganizowaliśmy tu dla najmłodszych naszych mieszkańców Dzień Dziecka – wyjaśnia pani Magda, która wprawdzie nie pamięta wylanowskiego dziecińca, ale za to babcia jej męża, dziś ponadosiemdziesięcioletnia Eugenia Goławska, świetnie pamięta czasy dziecińca w Wylanach, ponieważ wówczas działała w KGW, a to właśnie koło odpowiedzialne było za organizację opieki dla dzieci podczas żniw.

 – Dzieciniec był bardzo potrzebny, bo latem rodzice chodzili w pole, a dzieci zostawały w domu bez opieki. Całe dnie spędzały, siedząc pod płotem wzdłuż drogi. Albo biegały bezpańsko po wsi. A w dziecińcu miały opiekę, posiłek i dobrą zabawę – wyjaśnia pani Eugenia.

Jej dzieci nie załapały się na dzieciniec. Były już wówczas za duże. Ale pani Eugenia pamięta, że co rano przychodziła do świetlicy spora gromadka dzieci. Najmłodsze miało dwa i pół roku, najstarsze około sześciu.

Pani Eugenia przygląda się pożółkłej fotografii zamieszczonej przed laty w „Gospodyni”.

– Ta okrągła buzia to chyba Lidki Celińskiej. Wówczas była najmłodsza w grupie. Miała jakieś dwa i pół roku. Teraz wyjechała za granicę do pracy – wyjaśnia pani Eugenia.

Pokazuje palcem na zdjęciu twarz dziewczynki z krótko przyciętą grzywką. Obok niej jest jeszcze dwoje dzieci. Ciemne fale otaczają twarz Marzenki Krasuskiej. Latem 1974 roku dziewczynka miała niecałe trzy lata. Dziś jest więc dorosłą kobietą, mężatką i mamą. Od lat nie mieszka w Wylanach.

Na fotografii jest jeszcze trzecia postać. W siedzącym w kucki chłopcu pani Eugenia rozpoznała Szymka Borowskiego. Wówczas był z niego urwis.

– Tylko tyle wiem o dziecińcu. Więcej może opowiedzieć pani Ania. Ona teraz mieszka tu, niedaleko, w Wierzejkach. Wyszła tam ponownie za mąż – zapewnia pani Eugenia.

Bułka z krakowską

W głębi wsi, z dala od drogi stoi dom z elewacją w kolorze żółtym. To w nim od trzynastu lat mieszka Anna Płudowska. To dzięki niej w Wylanach przez dwa lata działał dzieciniec.

– Oj! Pamiętam, pamiętam – kiwa głową pani Anna.

W domowych pamiątkach przechowuje egzemplarz „Gospodyni”, w której przed laty opisano Wylany.

– Przekręcono nazwisko jednej z dziewczynek. W gazecie Marzenka Krasuska była podpisana jako Kraszewska – zauważa pani Anna. Córka pani Anny miała wówczas 16 lat i przez całe lato pracowała w dziecińcu jako kucharka.

– Mamy zbierały się po kilka złotych na wyżywienie. Codziennie przynosiły z domu świeże warzywa, owoce, jaka i mleko. Resztę miałyśmy kupować w naszym geesowskim sklepie. Takie to były czasy, że niewiele w nim było, więc trzeba było sobie jakoś radzić – wspomina pani Anna, która poza dziecińcem organizowała dla dzieci we wsi m.in. Dzień Dziecka.

– Miało przyjść około dwudziestki dzieci. Zebrałyśmy się po 5 złotych. Przyszło ponad osiemdziesiąt. Wiedziałyśmy, że żadne nie może wyjść głodne. A my miałyśmy zaledwie trzydzieści centymetrów suchej krakowskiej kiełbasy i kilka worków preparowanego ryżu. Zastanawiałam się – co tu zrobić? Znalazłam chętną, która dałaby radę, by pokroić kiełbasę na osiemdziesiąt cienkich jak pergamin plasterków. Rozkroiłyśmy 40 przydzielonych nam bułek, posmarowałyśmy je masłem i na każdą połówkę położyłyśmy plasterek kiełbasy – wspomina z dumą pani Anna.

W ten pamiętny Dzień Dziecka maluchy zajadały się również ryżowymi szyszkami.

– Jedna z kobiet przyniosła sztuczny miód, inna cukier i mleko. Ugotowałyśmy karmel, dodałyśmy ryż i szyszki gotowe – opowiada pani Anna, której w pracy w dziecińcu pomagała wówczas zaledwie dziewiętnastoletnia Krystyna Gajda.

– Była tuż po maturze, ale świetnie radziła sobie z dziećmi. Żeby codziennie nie dojeżdżać do nas do pracy, zamieszkała z nami w domu – wspomina pani Anna.

Dzieci do dziecińca można było przyprowadzać od 8 rano. Zostawały najpóźniej do 16-tej.

 – Dzień zaczynał się od śniadania. Później wychodziliśmy na spacer po wsi albo bawiliśmy się wokół świetlicy. Po zabawie na świeżym powietrzu był czas na drugie śniadanie. Zazwyczaj dzieci dostawały po kanapce. Znów chwila na zabawę i obiad. Po obiedzie obowiązkowa drzemka. Rozkładałyśmy im sienniki. Przyniesienie ich było obowiązkiem rodziców. Poszewki wypchane słomą lub sianem rozkładaliśmy na scenie w świetlicy – opowiada pani Ania.

Po leżakowaniu dzieci rozchodziły się do domów. I tak od czerwca do sierpnia, od poniedziałku do piątku. Na zakończenie działalności dziecińca wspólnie przygotowaliśmy przedstawienie. Każde z dzieci recytowało wierszyk. Własnoręcznie przygotowałyśmy im stroje. Dziewczynki miały wianki i spódniczki z kolorowej krepy, a chłopcy jedynie wysokie czapki.

– W tamtych czasach nosiłam tak samo zawiązaną na włosach chustkę – z rozrzewnieniem stwierdza pani Anna. Poprawia ręką włosy, spoglądając na pożółkłą okładkę „Gospodyni” sprzed ponad czterdziestu lat.

Dorota Słomczyńska