Najnowszy numer Gospodyni już w sprzedaży:)   




(O)powieść jak z dziesiątej wsi Powrót do listy

„Mężczyzna wysiadł z taksówki. Utknęła w zaspie na środku wiejskiej drogi. Zawinął noworodka w ogromny kożuch. Miał skostniałe z zimna ręce. Niezdarnie przedzierał się przez ogromne zaspy. Bał się, że zgubi w nich dziecko. Mocno więc przyciskał cenny tobołek do serca. W ślad za mężczyzną podążała osłabiona porodem kobieta. Na szczęście wszyscy cali i zdrowi dotarli do domu” – Agnieszka Olszanowska do dziś wspomina swoje pierwsze dni życia, w pierwszą zamieć zimy stulecia. Jej opowieść o nich brzmi jak z powieści, których sama jest dziś autorką. Niebawem do księgarń trafi ostatni tom jej trylogii o życiu Beaty z dziesiątej wsi.

 

Kręta droga z Miedniewic biegnie wśród pól. Zanim dotrze do Kościelnej Góry, mija urokliwą kapliczkę świętego Antoniego, którą jeszcze przed wojną postawił tam brat dziadka Agnieszki. Ta kręta szosa łącząca dwie wsie leżące w gminie Wiskitki i gminie Nowa Sucha łączy też życie Agnieszki. W pierwszej mieszka, jak sama mówi, z patchworkową rodziną. Stworzyła ją z mężem, dwiema nastoletnimi córkami i synem oraz z siostrą mamy i jej mężem. Tam w wolnych chwilach pochłania ją pasja, którą stała się… inkubacja ptaków i uprawa kwiatów w przydomowym ogródku. W drugiej niemal czterdzieści lat temu, podczas zimy stulecia przyszła na świat. Spędziła tam dzieciństwo. Spacerowała po ciągnących się po horyzont polach, kryła się w dziadkowym lesie, wcześniej pokonując w bród niewielką rzeczkę, która latem była wodopojem dla krów. Gdy Agnieszka miała kilka lat, wujek spytał ją, kim chce zostać, gdy dorośnie. Bez wahania odpowiedziała: „Pisarką”.

Nie piszę do szuflady

Zanim Agnieszka zrealizowała dziecięce marzenie, pracowała jako sekretarka, rolniczka, bibliotekarka. Zadebiutowała „Przewodnikiem po Sanktuarium Matki Bożej Świętorodzinnej w Miedniewicach” w 2010 roku. Po roku do księgarń trafiła jej pierwsza powieść. „Wirtualnik egoistki” spodobał się nastolatkom. Przede wszystkim dlatego, że opisane w nim losy bohaterów były autentyczne. Agnieszka poszła za ciosem. Wydała powieść dla dzieci zatytułowaną „Genetyczna samotność”. Rok 2013 też poświęciła literaturze dla najmłodszych. „Hej, hej, kurczaki” i „Wakacje w Ladispolii” napisała dla swoich dzieci. Jak sama mówi, dziś już nie potrafi pisać dla najmłodszych. Przyczyn tego stanu rzeczy doszukuje się w walce o życie syna, na którego dziecięce barki niespodziewanie spadł ciężar okrutnej choroby. Gdy syn wyzdrowiał, Agnieszka wróciła do pisania. Tym razem wzięła na warsztat podobne sobie kobiety – mieszkanki wsi, które zmagają się z trudami codziennego życia. Choć Agnieszka twierdzi, że jej bohaterka jest postacią wyłącznie literacką, to stworzyła ją z epizodów życia autentycznych osób. Miłośniczki prozy Agnieszki mają jej za złe, że w jej książkach brakuje happy endu. Ona sama na spotkaniach autorskich wyjaśnia czytelniczkom, że życie nie zawsze ma szczęśliwe zakończenie. Właśnie ta autentyczność postaci i przeżyć spodobała się wydawcy. W 2016 roku ukazały się „Listy z dziesiątej wsi” – pierwszy tom sagi autorstwa Agnieszki. Na początku tego roku do księgarń trafiła „Tajemnica dziesiątej wsi”, a teraz pracuje nad ostatnim tomem trylogii, który opowiada o losach Beaty, porzuconej żony, matki samotnie wychowującej dwóch synów, która trafia do rodzinnego domu, pod skrzydła starszego brata.

W tym roku z okazji 250-lecia Koronacji Cudownego Obrazu Świętej Rodziny w sanktuarium w Miedniewicach Agnieszka wydała również ponad 200-stronicową historię zabytkowego poreformackiego klasztoru. W pracy wspierał ją o. Ignacy Rejch, m.in. tłumacząc fragmenty łacińskich tekstów ze Scrutinium – pierwszej kroniki sanktuarium w Miedniewicach.

 – Od zawsze wiedziałam, że nie będę pisać do szuflady. Chciałam poznać opinie czytelników. Zobaczyć, czy to, co mam do powiedzenia, jest interesujące dla innych – wyznaje Agnieszka.

To, że pisze i wydaje książki, to po trosze zasługa jej dzieci. Gdy po głowie chodziła jej pierwsza powieść, dużo o tym mówiła, ale nic nie robiła.

 – Któregoś razu, gdy rodzina po raz kolejny usłyszała o moich planach, jedna z córek ucięła moje dywagacje krótkim: „Może w końcu przestałabyś gadać, tylko zaczęłabyś pisać” – opowiada z uśmiechem Agnieszka.

To był impuls. Odpowiedzi na pytanie, jak pisać i wydawać książki, szukała w internecie. Prześledziła dziesiątki internetowych forów. Tam znalazła radę, by wysyłać książki na literackie konkursy. Bardzo jej się ten pomysł  spodobał. Na jeden z konkursów wysłała „Wirtualnik egoistki”. Wcześniej dała książkę do przeczytania dzieciom. Uznały, że jest ciekawa. To ją zachęciło.

– Wyniki miały być ogłoszone w internecie w Wigilię. Niestety, wówczas się nie udało. Było mi bardzo przykro. Byłam pewna, że wygram. Miałam zmarnowane święta – wspomina Agnieszka.

Gdy się otrząsnęła, ponownie zabrała się do pracy. Tym razem skorzystała z innej rady – by wysyłać teksty bezpośrednio do wydawnictw. A jeśli nikt się nie odezwie, dzwonić i dopytywać o losy nadesłanych materiałów. Dość szybko znalazła wydawcę „Wirtualnika egoistki”, tj. krakowskie Wydawnictwo Skrzat, z którym współpracuje do tej pory. Z prozą dla dorosłych było trochę trudniej. Dopiero po dwóch latach starań jej tekst trafił w ręce redaktorów w wydawnictwie Prószyński i S-ka. To jego nakładem ukazała się jej pierwsza powieść dla dorosłych „Listy z dziesiątej wsi”.

– Nie miałam żadnych znajomości, kontaktów, a jednak się udało – podkreśla Agnieszka.

Droga, którą przeszła, aby zostać pisarką, była wyboista i kręta. Zaczęła się w rodzinnym domu w Kościelnej Górze, gdzie rodzice, a wcześniej dziadkowie prowadzili rodzinne gospodarstwo. Oddechem w ciężkiej pracy były książki.

Jajecznica z Szołochowem

Poranek. Przez okno do kuchni wpada słońce. Ojciec Agnieszki siedzi zgarbiony przy stole. Na talerzu ma ulubioną jajecznicę. W spracowanej dłoni trzyma jeden z czterech tomów „Cichego Donu” Michaiła Szołochowa. Nie spogląda na talerz, lecz czyta – to jedno z pierwszych wspomnień Agnieszki o tacie. Choć nie był wykształcony, uwielbiał czytać. Domowa biblioteczka uginała się pod ciężarem opasłych tomów, w których były między innymi dzieła rosyjskich mistrzów pióra. Poza literaturą piękną dom pełen był czasopism. Mama dzień zaczynała od lektury „Przyjaciółki” i „Gospodyni”. To z nich czerpała wiedzę o życiu i świecie.

Agnieszka wyrosła więc w świecie książek. Od dzieciństwa sporo czytała. W wakacje pomagała rodzicom w pracach polowych, w wolnych chwilach pochłaniała lektury. Była stałą bywalczynią szkolnej biblioteki. Już w podstawówce świetnie pisała. Nauczycielka namawiała ją, by poszła do szkoły średniej. Najbliższe było liceum ekonomiczne. Ale i tak z Kościelnej Góry Agnieszka miała do niego kilkanaście kilometrów. Problemem stał się dojazd i ponad trzykilometrowy odcinek polnej drogi do autobusowego przystanku, który trzeba było przejść pieszo. Nie była pewna, czy to dobry pomysł.

– Dziecko, po tej szkole będziesz mieć dobry zawód i pracę w ciepłym suchym biurze – przekonywała mama.

Choć Agnieszka nie widziała siebie w roli księgowej, posłuchała mamy. W ekonomiku nauczyciele szybko zorientowali się, że matematyka i ekonomia nie jest jej najmocniejszą stroną. Za to pisanie i czytanie jest dla niej jak oddychanie. Dziewczyna po prostu miała talent. Polonistka namawiała ją na studia. Wcześniej trzeba było zdać maturę. Egzamin dojrzałości jest przecież przepustką na wyższe uczelnie. Pamięta, że się bała. Mama pocieszyła ją jednym krótkim stwierdzeniem:

– Chodziłaś cztery lata do liceum. Chyba czegoś się tam nauczyłaś. Dlaczego masz nie zdać?

– Nie bardzo wiedziałam, po co mi studia. Wśród znajomych i w rodzinie nie miałam nikogo, kto by miał wyższe wykształcenie. Wydawało mi się wówczas, że studia są dla bogatej młodzieży z dużych miast. Bo choć są bezpłatne, to przecież dojazdy czy mieszkanie i utrzymanie w mieście sporo kosztują. Nie miałam z kim o tym rozmawiać. Rodziców nie było stać na moje studiowanie, a koleżanki miały wówczas w głowach jedynie miłość, suknie ślubne i macierzyństwo – wyjaśnia Agnieszka. – A jeśli studia, to tylko zaoczne.

Rodzina zamiast studiów

Z czasem i ona zakochała się bez pamięci – w chłopaku z sąsiedniej wsi, przyjacielu starszego brata. Znali się od dziecka, ale przypadli sobie do serca, gdy Agnieszka była w szkole średniej. Nie poszła na studia. Tak jak jej koleżanki, krótko po maturze wzięła ślub. Na świat przyszła pierwsza córka. Po trzech latach druga. Młoda mama wpadła w wir domowych obowiązków. Była na utrzymaniu męża. Pewnego dnia ogarnął ją lek.

– Miałam zaledwie dwadzieścia cztery lata i wydawało mi się, że poza dziećmi nie mam nic swojego. Że jeśli, nie daj Boże, coś stanie się mojemu mężowi i zostanę sama z córkami, nie będę miała z czego żyć – wyznaje Agnieszka.

To był przełom w jej życiu. Zdecydowała się na zaoczne studia. Zrobiła licencjat.

– Po studiach zarejestrowałam się jako bezrobotna. Polska przygotowywała się do wejścia do Unii Europejskiej. Urząd gminy szukał dwóch absolwentów na stanowisko stażystów do spraw integracji z Unią. Dostałam pracę na jednym ze stanowisk. Gmina nie była przygotowana na nasze zatrudnienie. Potrzebowałyśmy skomputeryzowanego biura z dostępem do internetu. A takiego miejsca w urzędzie nie było – opowiada Agnieszka.

Dlatego zamiast integrować mieszkańców gminy z Unią, jeździła rowerem po wsiach i odczytywała stan wodomierzy. Z czasem – trochę przypadkiem, a trochę z przymusu – zorganizowano biuro w gminnym ośrodku kultury, w sąsiedztwie biblioteki. Agnieszka, nie mając za wiele obowiązków, każdą wolną chwilę spędzała w bibliotece. Zaprzyjaźniła się z jej kierowniczką.

– To była bibliotekarka z powołania. Choć już od kilku lat powinna być na emeryturze, uznała, że nie zrezygnuje z pracy, dopóki nie znajdzie godnego następcy – wspomina Agnieszka, która została namaszczona na to stanowisko przez sędziwą kierowniczkę.

Okazało się jednak, że by kierować gminną biblioteką, trzeba mieć tytuł magistra i to nie z byle jakiej uczelni, lecz z Uniwersytetu Warszawskiego. Agnieszka sprostała temu wymaganiu. Na egzaminach grono szacownych profesorów przepytywało ją ze szczególną starannością. Tak została absolwentką bibliotekoznawstwa i informacji naukowej na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego. To jednak nie zagwarantowało jej pracy w gminnej bibliotece na dłużej. Po urodzeniu syna musiała szukać nowej posady.

Swoje miejsce znalazła kilkanaście lat temu w okolicznej szkole ponadgimnazjalnej, gdzie jest nauczycielką i bibliotekarką. Jak sama mówi, jest bibliotekarką z powołania. A jej zaangażowanie zostało zauważone. W 2015 roku otrzymała nagrodę w ogólnopolskim konkursie „Nastoletnie czytanie a książkowe wspomaganie” za scenariusz lekcji wychowawczych zachęcających do czytania pod tytułem „Chciane czy niechciane”.

Od sześciu lat za zarobione na pisaniu książek pieniądze buduje samodzielnie dom w Kościelnej Górze, na ziemi, którą dostała od rodziców. Bo, jak mówi, budowanie – zarówno dosłownie, jak i w przenośni – jest istotą jej życia. Dom zaprojektowała tak, by okna w przestronnym salonie wychodziły na pełen kwiatów ogród i bezkresne pola. Otwarta przestrzeń daje jej poczucie wolności i inspiruje do pisania.

 

Dorota Słomczyńska