Najnowszy numer Gospodyni już w sprzedaży:)   




Góralka renesansowa Powrót do listy

Co potrafi kobieta z Podhala? Niemal wszystko. I nadal się uczy. Katarzyna Dobrzyńska kieruje domem kultury, tańczy, śpiewa, gra w orkiestrze, działa w kole gospodyń. Przede wszystkim jednak – kocha te swoje Maniowy.


tekst: Agata Puścikowska, zdjęcia: Marek Wojtaszek

artykuł pochodzi z "Gospodyni" 2/2018

Urodziła się w miejscowości Kluszkowce, między Pieninami a Tatrami. Ojciec, mama i brat. Spokojne, rodzinne życie. Choć czasy spokojne wcale nie były...

– Do szkoły chodziło się do Starych Maniów, przepięknej wioski położonej w dolinie. Do dziś pamiętam, gdzie były jakie domy, gdzie kościół, gdzie szkoła. Zamykam oczy i to wszystko widzę – wspomina pani Katarzyna Dobrzyńska. – Wioska ta miała kilkusetletnią tradycję, ludzie się znali, sąsiedzi byli połączeni ze sobą na dobre i złe. Trzymali się razem, kultywowali nasze, góralskie tradycje. Jednak tereny Starych Maniów i okolic bywały zalewane przez Dunajec. Dochodziło do regularnych podtopień, ale i wielkich tragedii, tak jak w 1933 roku, gdy wezbrana rzeka stała się śmiertelną pułapką dla wielu mieszkańców. Dlatego po wojnie podjęto decyzję o budowie zapory. Zapory, która miała uregulować niespokojne wody i sprawić, by mieszkańcy byli bezpieczni. – Już w latach 50. ubiegłego wieku wiadomo było, że władze zabierają się do budowania zapory. Ludzie starsi mocno protestowali, bo znaczało to, że będą się musieli przenieść w inne miejsce, że ich domy zostaną zalane wodą – opowiada pani Katarzyna. – Młodzi reagowali różnie. Niektórzycieszyli się, że przeprowadzą się do nowych domów, z wygodami. Wszyscy jednak mieli poczucie straty. Bo to jednak dość osobliwe i przykre: widzieć, jak wielka woda zalewa ich ojcowiznę, stary dom, kościół. To poczucie towarzyszy mieszkańcom – już Nowych Maniów, do dziś. Stare Maniowy ostatecznie zniknęły z powierzchni ziemi w latach 80. Niektóre zabudowania udało się przenieść na inne miejsce. Wiele domów zostało zburzonych. A na początku lat 90. tony wody pochłonęły dawną, piękną miejscowość. Zalew Czorsztyński taflą ciemnej wody przykrył starą, drewnianą wieś..

(...)

Folklorystyczne ożywienie i... emigracja

Pani Kasia pracę społeczną wzięła z przykładu i działań rodziców. Ale nigdy nie sądziła, że kiedyś promocja i praca dla Nowych Maniów stanie się jej pasją i sposobem na życie. – Miałam 13 lat, gdy powstał zespół Mali Maniowianie. Byłam w nim od początku, czyli już tańczę i śpiewam (ale i obecnie uczę młodzież) 25 lat. Kiedy natomiast miałam 17 lat, mama wciągnęła mnie do Koła Gospodyń Wiejskich. Zostałam do dziś, bo lubię wspólne zabawy, poznaję wspaniałe kobiety, świetne gospodynie. Wiele się od nich uczę. Takie spotkania, raz w miesiącu, to czas śmiechu, wymiany doświadczeń, ale i przepisów, czy sposób, by wyżalić się, gdy któraś z nas ma akurat pod górkę...

Pani Katarzyna gra też w orkiestrze dętej. Orkiestrę, a jakże, założył 43 lata temu jej ojciec. – Zaczęłam chodzić na próby, spodobało mi się. Potem doszła szkoła muzyczna w klasie fletu. I gram do dziś, a wraz ze mną starsi i młodzi mieszkańcy Maniów. Nadal zresztą orkiestrę prowadzi mój tata. Kasia dorastała. Najpierw było liceum w Nowym Targu, potem studium administracyjne. A potem... emigracja do USA. Po co? – No, jak wszyscy, w celach turystycznych – śmieje się. – Popracowałam pół roku i wróciłam. Wyszłam za mąż, urodziłam pierwsze dziecko. A potem wraz z mężem i córeczką wyjechaliśmy do Irlandii. Dobrzyńscy pracowali, wychowywali córkę. – Inne to było życie. Tęskniło się za naszymi Maniowami, za rodziną. Przyjaciele, Polacy mieszkali nieopodal, ale jednak z biegiem latnaszych górskich terenów brakowało mi coraz bardziej. W Irlandii urodziła się druga córka pani Kasi. Dzieci dorastały, ona pracowała, ale i próbowała wejść w lokalną społeczność. – Postanowiłam poznać tamtejszą orkiestrę dętą i w niej grać. Jednak nie wciągnęło mnie to ich granie. Spotykali się regularnie, żeby raz w roku wystąpić na paradzie! Dla mnie to stanowczo za mało. Małżonkowie postanowili wrócić do Polski, gdy dzieci zaczynały szkołę. – Mieliśmy do kogo i do czego wracać. Z perspektywy emigracji bardziej docenia się to, co u siebie dobre. W Irlandii więcej się zarabiało, owszem. Ale pieniądze to nie wszystko. Można mieć mniej, ale robić więcej i być szczęśliwym. Wystarczy, że człowiek spełnia się w tym, co robi. No i pogoda u nas, w górach, dużo przyjemniejsza niż w depresyjnej, deszczowej Irlandii.

Fujarka na dobry humor

Po powrocie pani Kasia ukończyła studium folklorystyczne dla instruktorów zespołów regionalnych przy Małopolskim Centrum Kultury. Skończyła też studia – została menedżerem kultury. W końcu rozpoczęła pracę w maniowskim domu kultury, którego obecnie jest kierowniczką. – Kieruję domem kultury, prowadzę zespół Mali Maniowianie. Śpiewa w nim, tańczy, poznaje nasze tradycje ponad 60 dzieci. Społecznie gram w orkiestrze dętej, śpiewam w chórze. I oczywiście działam w naszym KGW. Koło Gospodyń Wiejskich Maniowy spotyka się co miesiąc. Panie zbierają stare przedmioty, pamiątki po Maniowach zalanych już wodą. Niedawno utworzyły nawet niewielką izbę regionalną. A przede wszystkim uczą dzieci – tradycji, mowy, a nawet przepisów. Dzięki nim mali maniowianie potrafią upiec moskole. – Co to są moskole? Nasze tutejsze placki ziemniaczane pieczone na suchej blasze. Z gruli się je robi, mąki. Proste, dawne, dobre jedzenie. Współczesne gospodynie okraszają je... masłem czosnkowym lub ziołowym. Z tradycją w nowoczesność.

A w wolnych chwilach pani Kasia gra na... fujarce.

– Fujarka to moja miłość od dawna. Kupiłam pierwszą dawno temu na Słowacji, zaraziłam się i gram. Uczę też dzieci gry na tym prostym, ale i wymagającym instrumencie. Fujarki robi się z bzu czarnego. Gałęzie bzu w środku są wypełnione miąższem, który się w odpowiedni sposób usuwa. Potem trzeba wyciąć idealnie dziurki, zrobić ustnik, stroik. Żmudna to i trudna robota. Nie zawsze wyjdzie za pierwszym razem. Dlatego dobra fujarka kosztuje nawet i 100 złotych. – U nas robiło się też i wierzbowe fujarki. Dzieciaki wypasały gęsi i popiskiwały na nich. Na fujarkach z bzu można już ładnie grać. Nasze dzieciaki z Maniów chętnie się tego uczą. Może kiedyś przekażą tradycję i swoim dzieciom?